x
Pochodzi z Ustrzyk Dolnych, obecnie mieszka i studiuje w Rzeszowie Architekture i Urbanistykę na Politechnice Rzeszowskiej. Rysuje od kiedy pamięta i podobno jest połączeniem „Czarownicy z Cybogiem,”, a jej twórczość to „schabowy z pomidorem polany lukrem” (powiedział jeden z doktorów Akademi Sztuk Pieknych w Krakowie).
Po raz pierwszy jej prace dostrzegł ś.p. Prof. krakowskiej ASP Eugeniusz Waniek, który jednocześnie zaszczepił w niej chęć życia w symbiozie ze sztuką.
Pierwszy raz jej prace zostały wystawione w Przemyskim „Centrum Kulturalnym” w „Galerii Piwnice” w roku 2009, następnie w Ustrzyckim Domu Kultury oraz w Bibliotece Miejskiej w Ustrzykach Dolnych, w ramach wystawy pt. „Tworzymy w samotności wystawiamy wspólnie”.
W kwietniu 2013 r. jej grafiki wypełniły przestrzeń jednej z sal w Klasztorze o.Dominikanów w Krakowie podczas międzynarodowej konferencji naukowej „Nauka i Wiara”.
Od pewnego czasu współpracuje z Weroniką Madryas, ilustrując jej baśnie („Basnie dla Ani”, „Baśnie Weroniki”) jednocześnie ma więc za sobą współprace z wydawnictwem Printex oraz Dolnoślądkim Wydawnictwem Edukacyjnym.
Obecnie zajmuje się głównie grafiką komputerową (branding, projektowanie dtp, webdesign, corporate identity, itp.). Ma za sobą współpracę z licznymi firmami w Polsce i za granicą ( Seraf Art & Marketing, Kubmac, Fotoolech, Adim Studios, Dreams, A&A Twins, Tastes of Asia, WillaEden, Westiga, Willa Stasia, Szafa Music Club, Rewicad, AS&AS Dental Clinic, Lagoo, izabawki.com, airport.krakow.pl, budujemybieszczady.pl, lodziarniapalermo.pl, jumfire.pl, zespołami The Keenz, SWS Message, J&J Live Sessions, Jakubem Jonkiszem oraz Arkiem Kłusowskim. Ponadto wykonała liczne kreacje graficzne dla: Pan Cygan, Indygo, Paperless, Chris&Vitold, Tweetup Polaska.
Ogólnoświatowa Konferencja pt. World Space Week (organizowana przez m.in. NASA) w roku 2014 będzie promowana z projektem graficznym plakatu Agnieszki. Do tego czasu stworzyła ponad 200 rysunków, obrazów
x
Kołysanka dla Anny Marianny, Mojego Skrzacika
„Ja jestem Twoja, Ty jesteś moja”
Pierwsza zwrotka
Księżyc już lśni jak mały rogalik
i pierwsza gwiazdka mruga w oddali…
Pod parasolem gwiazd usypia cały las…
Już w leśnych norkach drzemią zwierzątka.
A wśród gałązek kwieciem zdobionych
wiatr do snu głaszcze zmęczone wrony.
Dziwna muzyka kwiatów dotyka,
a potem leci w świat.
Nocna orkiestra koncert zaczyna,
tańczy już balet z gwiazd.
Refren:
Ja jestem Twoja,
Ty jesteś moja…
Ja jestem Twoja na zawsze…
Ja jestem Twoja,
Ty jesteś moja…
Ja bardzo, bardzo kocham Cię
Najmilszy, Mały Skrzacie
Ja jestem Twoja,
Ty jesteś moja…
Ja czuwać będę
nad Twym snem
póki bezbronna jesteś
jak pisklaczek
Druga zwrotka
Czarodziejskie śnią sny,
gdy nadchodzi noc.
Pełno magii wokół nas,
kiedy pora spać.
Już na niebie gwiazdy lśnią,
księżyc śmieje się.
Śpią już ptaki, dzieci śpią,
czarodzieje budzą się.
Refren
Ja jestem Twoja,
Ty jesteś moja…
Ja jestem Twoja na zawsze…
Ja jestem Twoja,
Ty jesteś moja…
Ja bardzo, bardzo kocham Cię
Najmilszy, Mały Skrzacie
Ja jestem Twoja,
Ty jesteś moja…
Ja czuwać będę
nad Twym snem
póki bezbronna jesteś
jak pisklaczek
Trzecia zwrotka
Pod łóżeczkiem Twym,
owalnym jak pisanka,
przycupnęły sny cudowne
niczym niezwykła bajka…
Oczki zmruż
i uśmiechnij się…
Ja utulę Cię w ramionach,
a sny słodkie
ukołyszą serce Twoje
Skrzacie Mój…
Refren
Ja jestem Twoja,
Ty jesteś moja…
Ja jestem Twoja na zawsze…
Ja jestem Twoja,
Ty jesteś moja…
Ja bardzo, bardzo kocham Cię
Najmilszy, Mały Skrzacie
Ja jestem Twoja,
Ty jesteś moja…
Ja czuwać będę
nad Twym snem
póki bezbronna jesteś
jak pisklaczek
Prowokacja
Bliskość słusznie nam się należy
- powiadasz lekko,
patrząc na mnie z rozbawieniem.
Uśmiecham się do Ciebie,
choć słów mi brak…
Nawijam pukiel na palec,
starannie,
niemal tak, jak Śpiąca Królewna
nić na wrzeciono…
Uwodzicielsko, jak dziewczyna,
którą niegdyś byłam,
i którą przy Tobie czuję się znów,
Drogi Mój…
Zamykam oczy
i widzę
jak palce niespiesznie
rozpinają guziki bluzki,
w prowokacyjnym geście
leniwej zabawy…
Prawie czuję,
jak chłodny jedwab
obnaża me ramiona
i miękkość spódnicy
pod bosymi stopami…
Chłodno ci?-
-pytasz z troską,
gdy krzyżuję dłonie na piersiach.
Przecząco kręcę głową.
Zapomniałam przez chwilę,
że nie jestem naga,
że wokół ludzie
piją kawę i palą papierosy,
że przyszliśmy
porozmawiać tylko…
I milczę,
choć pytam siebie samą,
jak moja skóra
czułaby Twoich dłoni dotyk,
jak moje ciało
czułoby Twoich ust pieszczoty…
Chciałabym Cię
sprowokować Miły,
poigrać z Tobą,
jak dziecko z ogniem…
… ale pamiętam,
że nie jestem naga,
że wokół ludzie
piją kawę i palą papierosy,
że przyszliśmy
porozmawiać tylko…
Drzwi
Tamtych drzwi
nie uchylaj,
nie pukaj,
nie podglądaj świata za nimi
przez dziurkę od klucza –
ostrzegał Anioł Stróż,
gdy kładłam dłoń
na mosiężnej klamce…
Wystarczyło, by
zapadł w sen.
Skrzydła srebrzyste zwinął
i powieki przymknął…
Tuż za progiem
świat się zmienił.
…Tu nie pachnie
ciepłym mlekiem
i szarlotką z cynamonem
…Tu dziewczęta
nie plotą warkoczy
i nie rumienią się nieśmiałością
…Tu muzyka głośna,
szampana szum
i zapach cygar
…Tu myśli mętne
i serc bicie zagłuszone
Aniele Boży,
Stróżu Mój
obudź się,
otwórz drzwi,
co nagle zatrzaśnięte,
pozwól próg przekroczyć
i wrócić…
Komuś, kto marzy o bajce…
W ośnieżonej uliczce
W ośnieżonej uliczce
snują się marzenia
niewinne jak płatki śniegu,
senne jak konary drzew
zimą uśpionych.
W ośnieżonej uliczce
kocur bury
grzbiet pręży
do skoku gotowy zwinnego…
W ośnieżonej uliczce
trzepot skrzydeł
ptaków spłoszonych
przeminął…
W ośnieżonej uliczce
oczu Twoich brązowych spojrzenie
i namiętnych pocałunków gwałtowność
mego serca drżenie sprawiły…
W ośnieżonej uliczce
rój motyli swawolnych,
roztańczonych w mym umyśle, mej duszy i ciele,
poderwał się do lotu…
W ośnieżonej uliczce
zbyt cichej,
zbyt pustej,
zbyt wąskiej,
tyle się dzieje Drogi Mój…
W ośnieżonej uliczce
odnajduję Ciebie…
Masz tę cechę tak rzadką i piękną,
nosisz w sobie wrażliwość i męskość…
…Czy o tym wiesz, Drogi Mój?
Oswojony
Widziałam dzikich gęsi klucz,
jak przestworza błękitne
czarnym śladem
znaczy…
Na południe
ptaki odlatują.
A ja zostaję tu,
by w zimę się zanurzyć
po kostki, po pas, po szyję…
Na skwerze,
przed domem moim,
czernią się gawrony.
Ślady odciskają
w cienkiej warstwie śniegu.
Tylko jeden oswojony,
jeszcze ubiegłej zimy…
Jak Róża dla Małego Księcia
tak on dla mnie
niepowtarzalny,
ze świadectwem
dni minionych,
zeszłorocznych,
w pamięci obecnych jedynie…
Na moim balkonie
ktoś przysiadł i patrzy.
Myślałam, że to
gołąb biały
z wiadomością od Ciebie, Drogi Mój,
bo trzepot skrzydeł
w powietrzu przeminął…
Nie, to Anioł Stróż…
Skrzydła złożył
i zastygł w bezruchu mroźnym.
Jak sopel
lśniący i przezroczysty.
Powiedział, że
śpisz dobrze
i dłonie masz ciepłe,
pomimo chłodu…
I jeszcze został
chwilę.
Okruchami karmił
gawrona.
Dopiero, gdy
podeszłam bliżej,
odleciał…
…tylko gawron pozostał,
ubiegłej zimy oswojony…
Cienie
Cień góry potężnej widziałem
- powiadasz zadumany .
Na dolinę u stóp jej leżącą
spadł o zmroku
- dodajesz zniżając głos do szeptu.
Wyobrażam sobie
domy w mroku skąpane,
ściany i dachy spadziste
łaknące chłodu,
po dniu upalnym.
I ludzi
u podnóży góry olbrzymiej
oddech łapiący,
cieniem schłodzonym…
Spójrz – mówisz, wskazując dłonią
na kamienny mur,
obok nas stojący…
Spójrz – mówię, wskazując palcem
na ścieżkę przed nami,
którą podążać mieliśmy razem…
Nasze cienie,
przez zakochane ciała rzucane,
chylą się ku sobie,
wówczas nawet,
gdy gniew
rozszerza źrenice,
przyspiesz oddech,
ostrym krzykiem
niszczy spokój wokół nas…
Nasze cienie
drżą w blasku świec,
przed nocą upojną.
A potem
splatają się w miłosnym uścisku…
Nasze cienie
biegną przed nami,
radośnie rozkołysane
krokami skocznymi…
Trzymają się za ręce
jak my…
Nasze cienie
tango tańczą,
gdy Ty trzymasz mnie w ramionach,
w muzyką zasłuchany…
Nasze cienie
nierozłączne…
Dopóki
my razem…
Dopiero potem
samotne,
do stóp naszych
na wieczność przykute…
…chociaż ciężko im
żyć bez siebie
I kiedy
obojętnie mijają się na ulicy,
niesione naszym gniewem,
marzą tylko,
by się od nas oderwać
i ze sobą szczęśliwie podążyć…
Węgle
Są tacy – powiadasz,
patrząc mi w oczy,
zniżając głos do szeptu,
właściwego odkrywaniu tajemnicy,
- co trwają przy sobie do końca
…pauza
-jak węgle
…koniec zdania.
Węgle?- pytam
zaskoczona.
Przekonana,
że węgiel
jak kamień
bezdusznym,
pozbawionym serca
pozostać musi…
Niektórzy,
choć ogniem już nie płoną,
żarzą się nadal
- tłumaczysz spokojnie,
bez pośpiechu,
jak dziecku
tabliczkę mnożenia…
Wyjaśniasz mi przecież,
Drogi Mój,
istotę miłości…
…rzecz wielkiej wagi,
niebagatelną…
Unoszę brwi,
pytająco,
wciąż nie rozumiejąc…
Inni:
wychłodzeni,
pozbawieni iskry miłości,
nieczule dotknięci
(bo nie przytuleni przecież),
są przy sobie chłodni, obojętni…
…dla świata, dla zasad
-uśmiechasz się do mnie…
Uspokajająco swoją dłoń
na mojej kładziesz,
drżącej
jak liść na wietrze…
To nie my
dla świata, dla zasad…
To nie o nas – myślę sobie,
rozumiejąc wreszcie.
Uśmiecham się do Ciebie…
I kiedy zanurzam się
w zieleń parku,
trącam przechodnia
niechcący,
strząsam krople deszczu
z włosów i rzęs…
…pojmuję wówczas
Drogi Mój,
że pragnę być węglem,
tlącym się
w nieskończoność…
x
Weronika Madryas
Tel: +48 607 627 994
e-mail: weronika_madryas@wp.pl
www: http://weronikamadryas.pl
x
Audiobooki - Fragmenty
Czyta Paweł Deląg
x
Baśnie Weroniki "Zaczarowana Dorożka"
Przedstawienie
Wkrótce dorożka zajechała pod teatr. Laura i Kacper wysiedli.
– Zaczekam – powiedział dorożkarz, wręczając im bilety.
Do przestronnego gmachu wiodły szerokie schody, z obu stron
zamknięte rzeźbionymi poręczami. Laura, śladem innych dam,
uniosła nieco spódnicę i powoli wspięła się na górę. Chłopiec szedł
obok, ciekawy i onieśmielony zarazem. Nad wejściem przyczepiono
ogromny afisz, obwieszczający tytuł przedstawienia. Czarne,
zdobne litery układały się w napis: Zaczarowana dorożka. Dziwne
– zastanowiła się Laura. Na wszelki wypadek nie powiedziała nic
Kacprowi, rada że chłopiec nie zna jeszcze alfabetu i nie potrafi
czytać.
Wnętrze teatru przytłaczało przepychem. Po miękkich pluszowych
dywanach, którymi wyściełane były korytarze, biegały
rozbawione dziewczynki i chłopcy. Kacper nie zastanawiając się
długo, dołączył do rozbrykanej gromady.
• 8 •
Do rozpoczęcia spektaklu pozostało kilka minut. Kiedy wskazówki
ogromnego ściennego zegara stanęły na piątej godzinie,
zabrzmiał gong nawołujący widownię do zajęcia miejsc. Laura
i Kacper usadowili się wygodnie, w napięciu wyczekując chwili,
w której kotara się uniesie i ukaże scenę.
Wreszcie rozmowy ustały. Ucichły także wszelkie szmery i szelesty.
Rozpoczęło się przedstawienie. Początkowo uwagę Laury
i Kacpra pochłonęły same kukiełki, ruchliwe i gadatliwe. Wystarczył
lekki ruch sznurków, umocowanych do rąk i nóg szmacianych pacynek,
by zaczęły chodzić, skakać czy gestykulować. Jednak z czasem
laleczki przestały być tak zajmujące jak treść spektaklu.
Jakież było zdziwienie chłopca i jego opiekunki, gdy zorientowali
się, iż na scenie ukazano ich historię, tyle że odwróconą
w czasie. Otóż, dwie laleczki, guwernantka i jej podopieczny, wsiedli
pewnego chmurnego deszczowego dnia do dorożki, by prędzej
dotrzeć do domu. Dorożkarz w błękitnym cylindrze, łudząco podobny
do stangreta Laury i Kacpra, poprowadził dorożkę w przyszłość.
Oczom kukiełek ukazał się świat, jakiego nie znały. Szerokie
ulice, po których jeździły kolorowe auta, czerwone budki telefoniczne
i długie niczym gąsienice autobusy. Środkiem szos biegły
srebrzyste szyny, po których sunęły niebieskie tramwaje.
– Niesamowite! – szeptano na sali.
Laura i Kacper widzieli zdumienie i ciekawość, malujące się
w oczach widzów.
– Czy taka będzie przyszłość? – pytano.
Zaskoczone damy patrzyły na nowoczesne stroje kukiełek, odgrywających
obywateli przyszłości.
– Coś takiego! – krzyknęła pulchna elegantka, coraz prędzej
machając koronkowym wachlarzem. – Kobiety w spodniach!
– Patrzcie! – zawołała dziewczynka w kremowej sukience
w różowe groszki i włosach przewiązanych czerwoną kokardą. –
Dziewczynki z krótkimi włosami!
– Niesłychane! – wołano wszem i wobec.
Na szczęście, bohaterowie spektaklu odbyli tylko krótką podróż
w przyszłość, po której powrócili do swoich czasów. Czasów,
w których się urodzili, które rozumieli, i w których, pomimo pewnych
niedogodności, było im dobrze.
Szczęśliwe zakończenie sprawiło, iż widownia odetchnęła
z ulgą. Nawet tęgi jegomość, siedzący tuż obok Laury, otarł zroszone
potem czoło i mlasnął z zadowoleniem.
– Dobrze, że tam nie utknęli – uśmiechnął się do Laury.
– Tam nie musi być tak źle – powiedziała cicho.
Dżentelmen rzucił na nią badawcze spojrzenie i wzruszył ramionami.
Laura zaś zastanawiała się, czy ich podróż skończy się
podobnie. Czuła, że przeszłość, do tej pory znana jej jedynie z kart
historii i powieści, nie jest miejscem ani dla niej, ani dla chłopca.
I chociaż poddała się urokowi minionej epoki, tęskniła za teraźniejszością.
Pasujemy do czasów i miejsc, w których żyjemy – rozmyślała
w duchu. – Trzeba tylko umieć dostrzegać piękno i wyjątkowość
naszego świata.
Baśnie Dla Ani "Bąbelek"
Rozdział drugi, w którym Mela poznaje Bąbelka
Wyruszyli o świcie. Mela z żalem opuściła ciepły, przytulny kokon.
– Prędzej, prędzej – niecierpliwił się Szarek, widząc jak wolno zamyka
drzwiczki i trzęsąc się z zimna, ostrożnie stąpa po śliskiej od wilgoci
gałęzi.
W pośpiechu przemyła twarz i przejrzała się w dyndającej kropli wczorajszego
deszczu. Szarek, by nie tracić czasu, przechylił liść, a stojąca pod nim
lotinka otworzyła usta i ugasiła pragnienie kilkoma łykami chłodnej rosy.
– Słyszałam jakiś hałas – powiedziała do wróbla, zaraz po tym, jak wzbili
się w przestworza.
– Wydawało ci się – uspokoił ją.
Mela słyszała zapewne trzaśnięcie drzwi w dziupli skrzata, który w pośpiechu
wybiegł z domu, by dotrzeć nad potok jeszcze przed swymi sąsiadami.
Dlaczego nie mam skrzydeł? – pomstował w myślach na niesprawiedliwy los,
ilekroć musiał nadrabiać drogi. Zdarzało się, że zbaczał z trasy, bowiem nie
mógł się przecisnąć pośród gęstych zarośli, porastających najkrótszą drogę
prowadzącą nad strumień. Oczywiście, wobec skrzydlatych nie miał żadnych
szans. Dlatego też nad potok dotarł ostatni. Przycupnął pod dużym liściem
i nadstawił uszu.
– Podglądacz! – powiedział na głos ślimak, obudzony nagłym poruszeniem
łodyżki, do której przykleił się poprzedniego wieczora.
– Ciii… – skrzat przycisnął palec do ust, gestem nakazującym milczenie.
Ślimak, mało ciekaw przedmiotu obserwacji, wrócił do swej muszelki
i zapadł w drzemkę.
Dziwny nieznajomy, swoim zwyczajem, siedział sobie na kamieniu i patrzył
na ważki, fruwające tuż nad wodą. Przypominał nieco skrzata, ale był zdecydowanie
szczuplejszy i nie nosił czapki. Lotince od razu przypadł do gustu.
Postanowiła do niego podfrunąć.
– Dzień dobry – jej dźwięczny głos zabrzmiał tuż przy samym uchu nieznajomego.
Jednak nim zdążył się obrócić, już jej nie było.
– 46 –
– Dzień dobry – zawołała ponownie, chowając się pod liściem
paproci.
– Dzień dobry – powiedział wolno, oglądając się niepewnie wokół.
– Dzień dobry – zawołała, stając tuż za jego plecami.
– Dzień dobry – powtórzył, obracając się za siebie.
Znów nie zdążył jej zobaczyć. Rozbawiona poranną igraszką prawie przestała
żałować, że tak wcześnie opuściła kokon.
– Dzień dobry – roześmiała się stając tuż przed nim.
– Dzień dobry – dopiero teraz ją ujrzał.
Wydała mu się najcudowniejszą istotą na świecie. Jej słodka twarzyczka,
smukła postać, srebrzyste skrzydełka i loczki tworzyły prześliczną całość
i tchnęły baśniowym urokiem.
– Kim jesteś? – zapytał onieśmielony, szybko spuszczając wzrok.
Utkwił spojrzenie w czubkach swoich zniszczonych trzewików. Nie bardzo
wiedział, o czym rozmawiać z kimś takim, jak Mela. Właściwie to nie
rozmawiał prawie z nikim.
– Mam na imię Mela – uśmiechnęła się, siadając obok niego. – Jestem
lotinką.
– Rozumiem – skinął głową i zerknął na nią ostrożnie.
– A ty? –zagadnęła.
– Co ja? – spojrzał przed siebie.
– No, pytam o twoje imię – nie spuszczała wzroku z jego twarzy.
– Mam na imię Bąbelek – powiedział cicho.
– Ładnie – stwierdziła.
Zamilkli.
– Często tu przychodzisz? – zapytała po chwili.
Uważała, że jako detektyw powinna zebrać jak najwięcej informacji.
– Codziennie.
– Dlaczego? – drążyła temat.
– Podumać, popatrzeć, pobyć sobie… – zaczął wyliczać powody swoich
wizyt nad potokiem.
– Dlaczego nie pobędziesz sobie gdzie indziej? – dociekała. – Jest tyle
ładnych miejsc – dorzuciła prędko, widząc zdumienie w jego oczach.
– Ależ ty jesteś ciekawska – pokręcił głową. – Lubię tu być. Tak po prostu
– wzruszył ramionami.
Rozmawiali tak długo, aż świt zaczął przeistaczać się w dzień.
– Muszę już iść – powiedział nagle Bąbelek.
– Spotkamy się jeszcze? – zapytała Mela.
– Jeśli tylko zechcesz – ucieszył się na myśl o ponownym spotkaniu.
– Cudownie! – klasnęła w dłonie. – Zostaliśmy przyjaciółmi – spojrzała na
niego radośnie. – Masz wielu przyjaciół?
– Nie, ja… Nie, nie mam… – powiedział ze smutkiem, a jego oczy zaszły
łzami.
Ledwie poczuł wilgoć pod powiekami, obrócił się i zaczął biec, ile sił w nogach.
Zdumiona Mela patrzyła na tumany kurzu, które wzbił.
– Dziwak – szepnęła.
– A nie mówiłem? – spytał Szarek, zlatując z gałęzi, z której przysłuchiwał
się rozmowie.
Baśnie Dla Ani "Bąbelek"
Rozdział piąty, w którym Mela frunie
przez tunele z diamentami
Kiedy ją dogonił, stała już pośrodku obszernej groty, w której piętrzyły
się stosy połyskujących kamieni. Zwinęła skrzydełka i pochyliła się, by
podnieść błyskotkę leżącą u jej stóp. Obracała w palcach mieniącą się bryłkę,
oszołomiona wszechobecną jasnością.
– To dlatego nigdy stąd nie wychodzisz – obróciła się do Bąbelka.
Bez słowa skinął głową.
– To – wskazała ręką na kosztowności – jest bardzo cenne, prawda?
Ponownie przytaknął.
– Skąd to masz? – zapytała podejrzliwie, podchodząc do Bąbelka.
Stanęła tuż przed nim, ze ściągniętymi brwiami i rękami podpartymi na
biodrach. Przez chwilę nie była słodką lotinką znad potoku. Przypominała
raczej dociekliwego detektywa, który domaga się prawdy.
– Nikomu tego nie ukradłem – obruszył się Bąbelek.
– Tego nie powiedziałam – słusznie spostrzegła lotinka. – Podejrzewam
jednak, że wspomagasz ciemne moce.
– Nieprawda – zaprzeczył Bąbelek.
– Czyżby? – lotinka spojrzała nań prowokacyjnie. – W takim razie pytam
raz jeszcze, skąd to masz?
– 54 –
– Ja, ja…- spojrzał na nią boleśnie – ja płaczę diamentami.
– Bzdura! – krzyknęła i tupnęła małą stópką.
Echo odbiło się od ścian i rozniosło się po korytarzach. Lotinka rozejrzała
się wokół i w mig pojęła, że są jeszcze następne groty. Poderwała się do lotu
i śmignęła w następne tunele. Oszołomiona wlatywała do kolejnych pomieszczeń,
po brzegi wypełnionych diamentami.
Wreszcie wyczerpana opadła z sił. Usiadła pod ścianą jednej z grot, obejmując
rękami kolana.
– Jak mogłeś ukrywać takie bogactwo? – szepnęła, ze smutkiem patrząc na
Bąbelka.
– Przepraszam – powiedział cicho i usiadł obok niej.
Z jego ciemnych oczu wytoczyły się dwie łzy, cienkimi strużkami spłynęły
po policzkach i na oczach Meli przeistoczyły się w dwa kształtne diamenty,
które z łoskotem poturlały się po posadzce.
– Niesamowite – szepnęła, obserwując z niedowierzaniem zastygłe łzy
Bąbelka.
Zapadła cisza.
– Pójdę już sobie lepiej – powiedziała lotinka, wolno się podnosząc i idąc
w stronę wyjścia.
Bąbelek posłusznie podążył za nią.
– Z nikim się nie podzieliłeś ani swą tajemnicą, ani swym skarbem – obróciła
się w jego stronę. – Po ubiegłorocznych powodziach wiele zwierząt
cierpi głód.
– Cóż im po diamentach? – zapytał Bąbelek, rozpaczliwie poszukując
usprawiedliwienia dla swej chciwości.
– Im nic, ale ludzie oddaliby wiele, by je posiąść – odpowiedziała lotinka.
– Moglibyśmy wymienić diamenty na jedzenie, którego w lesie brak.
– Ludzie w nas nie wierzą – bronił się Bąbelek.
– Mamy wróżki i czarodziejów, którzy znają ludzki język i świat – spojrzała
na niego. – Pomogliby nam. Dobrze o tym wiesz – powiedziała i nim zdążył
odpowiedzieć, wyfrunęła z jego nory.
Bąbelek pierwszy raz w życiu płakał ze smutku. Nie uszło jego uwagi, że
kapiące łzy przeobrażały się w mniej dorodne diamenty niż zwykle.
Baśnie Dla Ani
Urodziny
Narodziła się w obłokach. W dniu jej urodzin chmury były w ponurym
nastroju. Kapryśne, zagniewane i znudzone bezczynnością zgromadziły
się koło południa, by zapowiedzieć ulewne deszcze.
– Ileż można spokojnie dryfować na wietrze – narzekała najbardziej pękata,
o postrzępionych brzegach.
– Otóż to – zgodziła się inna, swym kształtem przypominająca żaglowiec.
– Szkoda… – westchnął mały obłoczek, lubiący łagodne podmuchy i beztroskę
ciepłych, słonecznych dni.
Cóż jednak miał do powiedzenia ów malec? Otóż niewiele. Dlatego też
przycupnął w lekkim oddaleniu, ciesząc się ostatnimi pieszczotami promieni,
których blask niebawem zniknął za chmurnym kłębowiskiem.
Pod wieczór chmury pociemniały, nabrzmiały wilgocią i całkiem przysłoniły
błękit nieba, sprowadzając na świat jesienną melancholię.
– Spadnie deszcz – szeptano tu i ówdzie.
Tak też się stało. Chłodne strugi zmoczyły zielone, liściaste czupryny
drzew, wypełniły kałuże i roztańczyły się na naprężonych grzbietach
parasolek.
Dieta Teofila
Odbicie w kropli rosy
Wszystko zaczęło się od kropli rosy, dyndającej
na polnym dzwonku. Przypuszczać można,
że gdyby pewnego pochmurnego ranka Teofil
zdecydował się na wywar z wczorajszej rosy,
pomysł diety nie przyszedłby mu w ogóle do
głowy. Stało się jednak inaczej.
Ze wszystkich skrzatów leśnych Teofil mieszkał
najbliżej obficie zroszonej polany. Dlatego
też, pomimo jesiennego chłodu, postanowił wstać
o świcie i zebrać zapas chłodnej porannej rosy
do łupin po włoskich orzechach.
- Zupa z kłączy powinna być gotowana na świeżej
rosie – myślał na głos, naciągając czapkę na
odstające uszy i z niesmakiem zerkając do beczki,
wypełnionej po brzegi wczorajszą rosą. Nic
się nie zmarnuje – postanowił w duchu. – I tak
trzeba podlać paprocie – w ten oto sposób zamierzał
wykorzystać zawartość beczki.
Chwilę później, uzbrojony w dwa wiadra
z łupin orzechów, przemierzał wąską ścieżkę
dzielącą jego drzewo od łąki. Moje drzewo – tak
zwykł myśleć o młodym buku, w którego pniu
mieszkał od przeszło roku. Wcześniej wynajmował
dziuplę od samotnej wiewiórki, słynącej
z zamiłowania do częstych przeprowadzek.
Niejeden leśny skrzat miał sposobność być jej
lokatorem i zamieszkiwać dziuplę, którą opuściła
dla nowej. Teofil w wiewiórczej dziupli nie
bawił długo. Spędził w niej tylko tyle czasu, ile
potrzebowały korniki, by wydrążyć jego własną.
Stolarką zajęły się mrówki.
Ostatecznie, wiosną ubiegłego roku przeprowadził
się do przytulnej dziupli o przestronnej
bawialni z przylegającą doń spiżarką. Jego jedyną
sąsiadką była lotinka Rilla, zamieszkująca kokon,
wiszący zbyt wysoko, by Teofil mógł złożyć jej
wizytę. Pomimo braku możliwości zaproszenia
Teofila, Rilla bywała częstym gościem skrzata.
\
Takie rozmyślania snuł Teofil w trakcie porannego
spaceru po wodę. Kiedy wreszcie dotarł
na polanę, posilił się nieco czerstwym plackiem
z żurawiny i uważnie rozejrzał w poszukiwaniu
dorodnych kropli, połyskujących na skulonych
płatkach kwiatów i zdrowych liściach.
- Wywar z kłączy powinien być przejrzysty –
przypomniał sobie słowa chrabąszcza, wybornego
kucharza. – Dlatego, mój drogi Teofilu, tak
ważna jest czystość rosy, na której sporządzisz
zupę. W rosie tkwi cały sekret – chrabąszcz pokiwał
głową i nawinął wąsa na jedno z odnóży.
Wzrok skrzata spoczął na uśpionym polnym
dzwonku. Na widok Teofila, lśniąca kropla westchnęła
cichutko i spłynęła cienką strużką po
delikatnym kielichu, aby zadyndać na płatku
i przybrać kształt idealny.
- Czy możesz skapnąć do łupiny? – zapytał
grzecznie Teofil, podchodząc bliżej.
Wiedział, że marzeniem każdej kropli jest być
zabraną z polany, nim wzejdzie słońce i pieszczotą
ciepłych promieni osuszy kwiaty, zioła i trawy.
- Dobrze – zgodziła się chętnie. – Chcesz się
przejrzeć nim skoczę? – zapytała jeszcze, z lekkim
przestrachem patrząc na ciemne dno łupiny.
- Tak – bez namysłu zgodził się Teofil, rad,
iż wreszcie ujrzy samego siebie.
Jednak, to co zobaczył, nie spodobało mu się.
Nie chodziło wcale o wydatny nos, długą brodę
i niesforne kosmyki. Nie martwiła go także
podniszczona garderoba i wygięte nieco okulary.
Poruszył go natomiast widok okazałego brzucha,
z obu stron skrępowanego szelkami i zarówno
kształtem, jak i wielkością przypominającego
dorodnego kasztana.
- Muszę coś z tym zrobić – westchnął na głos,
oglądając się ze wszystkich stron.
- Jest na to sposób – wtrąciła się smukła ważka,
drzemiąca na stokrotce.
- Jaki? – zainteresował się Teofil.
- Dieta – odpowiedziała poważnie ważka,
posiadaczka nieskazitelnej figury.
- Czy to boli? – dopytywał Teofil.
- Nie – uśmiechnęła się ważka. – Czasem
jednak bywa nieco uciążliwe – stwierdziła, rozmyślając
o tych wszystkich łakociach, na widok
których ślinka sama napływała do ust.
- Czy myślisz, że mógłbym spróbować diety?
– skrzat drążył temat.
- Ależ oczywiście. Poproś o pomoc którąś
z lotinek – rzuciła lekko, podrywając się do lotu.
– One znają się na dietach – zawołała z oddali.
Koniecznie muszę porozmawiać z Rillą – postanowił
Teofil, ruszając w stronę domu. Nie zwlekając
długo, zaraz po wejściu do swej dziupli,
zatelefonował do lotinki.
- Dzień dobry Willo – powiedział grzecznie.
– Czy mogłabyś dziś do mnie zajrzeć?
- Z przyjemnością – usłyszał wesoły głos
wdzięcznej lotinki, rozbrzmiewający w słuchawce.
W czasie, gdy on szykował poczęstunek dla
ślicznej sąsiadki z górnej gałęzi buku, lotinka
wcierała liliowy pyłek w policzki. Ozdobiła jeszcze
włosy różową koniczyną i udała się na spotkanie
ze skrzatem.
Plan diety
Rilla spokojnie słuchała rozterek Teofila. Z
właściwą sobie gracją założyła nóżkę na nóżkę
i machając lekko drobną stópką, chrupała prażone
nasiona szyszek. Kiedy skrzat skończył
mówić i stanął w sposób umożliwiający dokładne
oględziny wydatnego brzucha, lotinka obeszła
go kilkakrotnie, z namysłem marszcząc
zgrabny nosek.
- Trzeba być dobrej myśli – stwierdziła wreszcie.
Usiadła przy stole i sięgnęła po sprasowany
listek, srocze pióro i kałamarz. Postanowiła spisać
plan diety.
- Co robisz? – zaciekawił się Teofil.
- Na każdym liściu będziesz miał plan diety
na inny dzień tygodnia – powiedziała spokojnie,
w skupieniu notując.
Teofil sięgnął po pierwszy listek. Po chwili
jego oczy rozszerzyło zdumienie i strach.
- Ależ, ależ…- wyjąkał, niepewnie zerkając
na Rillę.
- Ależ, co? – zniecierpliwiona spojrzała na
przyjaciela.
- Ależ, tu prawie nic nie ma! – krzyknął
zrozpaczony.
- No cóż, by zeszczupleć, trzeba zmienić
nawyki żywieniowe – odpowiedziała poważnie.
– Poza tym, możesz pić do woli.
- Zupy też? – odetchnął z ulgą, na myśl
o zawiesistych przecierach doprawionych miodem,
syropem klonowym i żywicą. Jeśli zastąpię
inne potrawy zupami, to nie będzie tak źle – ucieszył
się w duchu.
- Najzdrowsza jest chłodna rosa – pouczała
go lotinka. – Na początku nie będzie łatwo, ale
z czasem poczujesz się lekko i zdrowo – zapewniała,
uśmiechając się słodko.
Uporządkowała zapisane drobnym maczkiem
listki i wręczyła Teofilowi plan diety.
Kiedy wyszła, strapiony i głodny skrzat popadł
w melancholię.
- Najważniejsze, byś się nie nudził – dodała
tuż przed odfrunięciem. – Jak będziesz zajęty
i zaabsorbowany, to nie znajdziesz czasu na
rozmyślanie o jedzeniu – zapewniła.
Pójdę przejść się po lesie – postanowił, gdy tylko
poczuł nadchodzącą falę głodu.
Las pokus
W pierwszej kolejności odwiedził ślimaka.
- Słyszysz? – dopytywał winniczek, rozglądając
się uważnie wokół.
Od rana żuł moczony w miodzie liść. Nie miał
nastroju na przyjmowanie gości, ale na widok
Teofila ucieszył się szczerze. Kamień, pod którym
mieszkał, dobrze chronił przed rzęsistym deszczem,
piekącym słońcem i dotkliwym chłodem.
Winniczek zadomowił się w wydrążonej przez
wodę wnęce, suchej i ciepłej szczelinie. Tam też
przyjmował przyjaciół, do których bez wątpienia
zaliczał Teofila. Powiadano, że kamień ów
leżał niegdyś na dnie koryta strumienia, dopóki
skrzaty nie przeturlały go do lasu z zamiarem
urządzenia w nim pensjonatu. Plan ów nie
został wykonany, a jedynym lokatorem pozostał
winniczek.
- Nic nie słyszę, poza tym, jak przeżuwasz –
powiedział Teofil, nie mogąc oderwać wzroku
od soczystego smakołyka.
- Już wiem – winniczek spojrzał na przyjaciela
z troską. – Odgłos, który słyszę, dobiega
z twojego brzucha – stwierdził.
- Być może – westchnął skrzat.
- Czyżbyś był głodny? - dopytywał winniczek.
– Częstuj się, proszę – zachęcał, sunąc do
swej spiżarki.
Z drewnianej beczki wydobył spory zwój
kandyzowanych liści i jagód. Zapasy ułożył
w miseczkach i podsunął Teofilowi pod sam
czubek zadartego nosa.
- Nie mogę tego zjeść – oczy Teofila zaszły
łzami.
- Chorujesz? – ślimak był coraz mocniej
przejęty.
- Nie – zaprzeczył skrzat. – Jestem na diecie
– westchnął rozżalony.
- Ach tak…- winniczek spojrzał nań ze współczuciem.
– Czy to konieczne? – zapytał po chwili.
- Sam nie wiem – Teofil miął w dłoniach
czapkę i patrzył na zakurzone kamaszki.
- Przecież musi być jakiś powód, dla którego
zdecydowałeś się na dietę – rozsądnie spostrzegł
ślimak.
- Powinien być – skrzat daremnie starał się
odgadnąć powody, dla których skazał swój brzuch
na taką mękę.
- Przypomnij sobie – nalegał winniczek, kręcąc
się niecierpliwie.
- Już wiem – ucieszył się skrzat. – Zobaczyłem
swoje odbicie w kropli rosy.
- I? – ślimak podszedł bliżej.
- I nie spodobało mi się – wyznał Teofil.
- To wszystko? – wyprężone czułki ślimaka
stały na baczność, co zwykły czynić w chwilach
szczególnego napięcia.
- Chyba tak…- zastanowił się skrzat, drapiąc
się po głowie.
- To mało - uznał ślimak. – Zbyt mało –
dodał poważnie.
- Zbyt mało na co? – Teofil nie rozumiał.
- Zbyt mało, by schudnąć – zauważył spokojnie.
– Potrzebna ci prawdziwa motywacja –
dodał filozoficznie.
- Moty… – co? – skrzat nic nie rozumiał.
- Motywacja – poirytowany ślimak machnął
odnogą. – To znaczy poważny powód, dla którego
przezwyciężysz własną słabość, czyli głód
– ubolewał nad ubogim słownictwem przyjaciela.
–Wygląd to za mało dla skrzata leśnego –
uznał ostatecznie.
- A co innego może być moją motywacją? –
zastanawiał się na głos Teofil.
- Pragnienie czegoś ważnego – ślimak przemierzał
pokój wzdłuż i wszerz, znacząc kamienną
posadzkę srebrzystym śladem.
- Rilla…- szepnął skrzat.
- O tak – ślimak skinął głową z uznaniem. –
Jeśli zakochałeś się w Rilli i chcesz się jej spodobać
za wszelką cenę, to pokonasz głód - dodał
z zadowoleniem.
- Jak będę szczupły, to na pewno odwzajemni
moje uczucia – ucieszył się skrzat.
Zapadła cisza między nimi. Coś mi tu nie pasuje
– zastanawiał się ślimak, skory do prowadzenia
filozoficznych rozważań.
- Z drugiej strony – skrzat westchnął ciężko
– miłość nie powinna opierać się na wielbieniu
urody.
- Otóż to – zgodził się ślimak, głęboko przekonany,
iż miłość to hołd składany cnotom duszy,
nie zaś pięknu postaci. – Spójrz na to inaczej,
mój drogi – przysunął się do Teofila. – Jeśli Rilla
istotnie cię kocha, to nie dba o wielkość twego
brzucha, prawda?
- Nie powinna – przyznał skrzat.
- Jednak, jeśli ty kochasz Rillę prawdziwie,
to chcesz być dla niej najwspanialszy i dlatego
właśnie troszczysz się o rozmiar swojego brzucha
– objaśniał cierpliwie ślimak.
Łagodnie patrzył na zasmuconego przyjaciela.
- Teraz rozumiem – skinął głową skrzat. –
Jeśli kocham, to chcę być lepszy i dlatego muszę
schudnąć. Pragnę dla niej pokonać własne słabości.
Po dokonaniu tego odkrycia, poczciwy skrzat
poczuł jeszcze bardziej dotkliwy głód i, pragnąc
o nim zapomnieć, udał się na dalszy obchód.
Co rusz spotykał znajomych i krewnych, którzy
zapraszali go na różne łakocie. Wkrótce, wędrówka
po pełnym pokus lesie stała się dla Teofila
katorgą.
Wróżka Wytrwałości
W drodze do domu Teofil zebrał trochę koniczyny
i świeżej trawy, z których, zgodnie z zaleceniem
Rilli, miał przygotować lekką sałatkę.
- Nie doprawiaj jej żadnym sosem – pouczała
go lotinka, znająca zamiłowanie skrzatów leśnych
do kleistej żywicy, miodu i słodkich syropów.
Teofil opłukał koniczynę i posiekał starannie
źdźbła trawy. Dla wzbogacenia smaku zdecydował
się dorzucić nieco płatków rumianku
i liści pokrzywy. Zrezygnowany zjadł sporą
porcję sałatki i nadal głodny zapadł w lekką
drzemką. Śnił o smakołykach: młodych kasztanach,
nadziewanych słodką żywicą, gotowanych
w miodzie szyszkach, kandyzowanych żołędziach,
sałatkach obficie doprawianych sosem
jarzębinowym i kisielu z owoców żurawiny.
Widok pochrapującego skrzata w bujanym
fotelu nie jest niczym niezwykłym, szczególnie
późnym popołudniem. Jednak, gdy skrzat ów
ma na stopach przemoczone kamaszki, a jego
czapka i łyżka poniewierają się po podłodze, to
znaczy, iż dzieje się coś niedobrego.
Wystarczyły zresztą same kamaszki, niedbale
zasznurowane i na wpół zdjęte, by Wróżka
Wytrwałości zatrzymała szklaną kulę i dokładnie
przyjrzała się dziupli Teofila. Hak na kamaszki,
ustawiony tuż przy kominku, pozostał pusty, zaś
wokół niedbale odzianych stóp Teofila utworzyły
się małe kałuże. Pomięta czapka leżała w samotności
i zapomnieniu nieopodal niedbale odstawionego
krzesła, na którym rano siedziała Rilla
i spisywała plan diety.
- Coś takiego! – szepnęła wróżka, dotykając
różdżką kuli.
Wypowiedziała krótkie zaklęcie i obudziła
białego, puchatego kota, zwiniętego w kłębek
i grzejącego się na parapecie. Kot zamruczał,
przeciągnął się, wyprężył grzbiet i pieszczotliwie
otarł o nogi swej pani. W tym czasie wróżka
nałożyła na jasne pukle stożkowy kapelusik,
uwieńczony zwiewnym welonem. Podeszła do
zwierciadła i starannie zawiązała kokardę pod
brodą, tak by osobliwe nakrycie głowy nie spadło
ani się nie przekrzywiło.
- Wychodzimy – powiedziała do kocura i wskazała
różdżką drzwi.
Za progiem czekała karoca, cztery białe rumaki
i wytworny stangret w błękitnym cylindrze.
- Do dziupli skrzata Teofila – rzekła krótko,
gdy stangret otwierał jej drzwiczki i pomagał
wsiąść do wnętrza karety.
Pomknęli w las. Zmierzchało, gdy dotarli na
miejsce. Wróżka trzykrotnie zapukała do drzwi,
ale nikt jej nie odpowiedział. Postanowiła wejść.
Kocur, z dumnie uniesioną głową, w pełnej
godności pozie, postępował za nią. Rozejrzał się
z niesmakiem po ciasnym wnętrzu i mruknął
z niezadowoleniem.
Teofil nadal odpoczywał w bujanym fotelu,
kręcąc się niespokojnie i pojękując przez sen.
Dopiero, gdy wróżka delikatnie musnęła go
różdżką, otworzył oczy i przetarł opuchnięte
powieki.
- Jejku! – szepnął z przejęciem, widząc wyśmienitych
gości.
Onieśmielony urodą pięknej pani, stanął na
baczność, daremnie próbując nadać sobie schludny
wygląd i ponaciągać pomięte spodnie i kraciastą
koszulę.
- Przybywam targana niepokojem – wyjaśniła
wróżka, siadając na krześle. – To, co ujrzałam
w szklanej kuli, zmartwiło mnie, ale to, co
widzę w samej dziupli martwi mnie jeszcze mocniej
– przyjrzała się Teofilowi z troską i uwagą.
Kocur obszedł dziuplę i ostatecznie postanowił
położyć się u stóp swej pani.
- Wiem, wiem…- wymamrotał, przepraszającym
tonem, Teofil. – Trochę tu bałagan –
uśmiechnął się zakłopotany, przestępując z nogi
na nogę.
- Nie o bałagan mi chodzi, drogi Teofilu –
odpowiedziała wróżka. – Tylko o ciebie, przyjacielu
– dodała z uśmiechem. –Cóż cię trapi?
Teofil westchnął ciężko, a potem usiadł obok
niej i opowiedział wszystko.
- No cóż – zaczęła mówić, gdy ukończył opowieść.
– W tym przypadku powinieneś oddzielić
kwestię miłości do Rilli od sprawy wytrwania
w swym postanowieniu – zastukała smukłymi,
szczupłymi palcami w blat stołu. – O serce
ukochanej zabiegaj czynem, gestem i uwagę ku
niej skierowaną – popatrzyła na niego uważnie.
- To znaczy? – nie bardzo rozumiał.
- To znaczy, że twoją lotinkę bardziej ucieszy
bukiet z płatków słonecznika i ciepłe słowo niż
twój utracony gram.
- Jak to? - dopytywał.
- Lotinka pokocha cię dopiero wówczas, gdy
to ją otoczysz troską i dobrocią, a nie swój brzuch
– mruknął kocur, poirytowany faktem, że wizyta
się przedłuża.
Marzył o misce mleka i miękkim szalu, rozpostartym
na kolanach swej pani. Chciał wracać
do domu. Wróżka rzuciła surowe spojrzenie
swemu podopiecznemu. Starała się go nauczyć
delikatności.
- A dieta?
- Dieta to twoja sprawa i twój cel – powiedziała,
wyciągając szklany flakonik z kieszeni
swej zwiewnej peleryny. – Powinieneś w niej
wytrwać dla siebie samego – dodała. – Jeśli coś
postanowisz i to osiągniesz, poczujesz, że stałeś
się silniejszy i bardziej odpowiedzialny – podała
mu flakonik.
- Co to? – spojrzał na błękitny płyn wewnątrz
buteleczki.
- Napij się kropli lub dwóch w chwilach zwątpienia.
Ten napój pomoże ci pokonać uporczywy
głód – uśmiechnęła się lekko.
- Dziękuję.
- Życzę ci wytrwałości zarówno w diecie, jak
i zdobyciu względów lotinki – dodała na odchodnym.
– Pamiętaj jednak, że lotinki są zbyt uczuciowe,
by ich miłość zyskiwać samym wyglądem.
Wsiadła do karocy. Kot jednym susem wskoczył
na jej kolana.
- Otwórz przed nią swe serce – zawołała,
machając mu różdżką.
Przez chwilę stał i patrzył, jak kareta mknie
w gwieździstą noc, a jasny, bardzo długi welon
wróżki powiewa na wietrze, niczym wystawiona
za okno flaga.
- Coś mu dała, pani? – zapytał kocur, wspominając
flakonik.
- To tylko woda fiołkowa – uśmiechnęła się
lekko. – Potrzebował wsparcia – spojrzała na
kocura.
Kocur w milczeniu skinął głową.
- Czy to wypada? – zapytał po chwili.
- Sądzę, że tak – bawiła się różdżką. – Dla
Teofila ta woda jest zaczarowana, ponieważ dodaje
mu wiary w siebie. Czeka go przecież sporo
pracy – dodała po chwili.
- Trzeba go wesprzeć – zamruczał kot
i uspokojony zapadł w drzemkę.
- Otóż to – szepnęła Wróżka Wytrwałości.
Trud Teof ila
Kolejne dni, tygodnie i miesiące były dla Teofila
niezwykle wyczerpujące. Sporo czasu pochłaniało
gotowanie zdrowych posiłków. Jednak najwięcej
uwagi poświęcał staraniom o lotinkę. Bukiety,
słodycze i liściki stały się tradycją.
Wieczorami, gdy las milkł, koniki polne grały
i śpiewały serenady pod gałęzią, na której wisiał
kokon Rilli. Co pewien czas wiewiórka szykowała
miodowy placek, przysmak, za którym Rilla
przepadała. Wówczas Teofil dzwonił do lotinki
i zapraszał ją na poczęstunek.
Wreszcie osiągnął swój cel i rozkochał w sobie
uroczą istotkę z górnej gałęzi młodego buku.
- Jakie to śliczne – szeptała zachwycona, gdy
wręczał jej szal utkany przez najzdolniejszego
pająka w lesie.
- Na tobie wszystko jest śliczne, najdroższa
moja – szepnął z przejęciem, tuląc ją do serca.
Przepełniało ich szczęście.
- Wyprzystojniałeś, mój przyszły mężu
– szepnęła w dzień ślubu, gdy Teofil stanął u jej
boku we fraku szytym na miarę.
Wróżka Wytrwałości uradowała się, słysząc
te słowa. Dobrze wiedziała, jak bardzo płaski
brzuch Teofila czekał na pochwałę i jaką radość
sprawiło mu spostrzeżenie ukochanej.
- Zawdzięczam to wróżce – powiedział skromnie
Teofil, sięgając do kieszeni po prawie opróżniony
flakonik.
- Zawdzięczasz to sobie, mój drogi – odpowiedziała
wróżka, przysłuchująca się całej rozmowie.
Obiecała użyczyć swej karety młodej parze
i przybyła wcześniej, by skrzaty leśne zdążyły
ozdobić powóz kwiatami i pędami młodych
paproci.
- Wytrwałeś – dodał kocur, pałaszując miękki
placek, przygotowany przez Rillę specjalnie
dla niego.
- Jestem z ciebie taka dumna – szepnęła lotinka,
zerkając spod długich rzęs na ukochanego.
Tymi słowami, okraszonymi delikatnym
rumieńcem i czułym spojrzeniem, nagrodziła
trud Teofila. Dieta dobiegła końca.
*****
Czasami Teofil szykuje swoje dawne przysmaki.
Zaprasza wówczas gości i biesiadują do rana.
Jego żona, lotinka Rilla, dba jednak bardzo, by
się nie przejadał i wytrwał w swym postanowieniu.
Wyjątek stanowią kandyzowane żołędzie.
Takie łakocie uwielbiają oboje i najadają
się nimi do syta.
Baśnie Weroniki "Zaczarowany futerał"
Zaczarowany kaktus
– Niesamowite – szepnęła Maja, patrząc ze zdumieniem
na kolczastą roślinę. Kwiat, jakże delikatny i wonny, onieśmielał
swa urodą i zniewalał zapachem.
Wystarczyło, by wiatr roztańczył zaspane okiennice i potargał
przejrzystą firankę, a Maja przypomniała sobie słowa staruszki.
Tajemnicza moc, tajemnicza moc – kołatało jej w głowie. Zarzuciła
szal na gołe ramiona i skulona wtuliła się w miękką przestrzeń wygodnego
fotela, wyczekując dalszego rozwoju wypadków.
Nagle spostrzegła jak drobny, lśniący kamyk, którego nigdy
wcześniej nie widziała turla się po miękkim dywanie wprost do
jej stóp.
– Dziwne – szepnęła do samej siebie i schyliła się po kamyk.
Przytrzymała go w dłoni, był nieduży i lekki. Nie różnił się niczym
szczególnym od innych kamyków, choćby tych, którymi wyspano
ścieżkę wzdłuż kamienicy.
– To widocznie jeden z nich – stwierdziła nagle.
Wydawało się całkiem wiarygodne, by kamyk ów wbił się w podeszwę
jej własnych butów lub został przyniesiony przez jakiegoś
gościa. Uspokojona tym odkryciem, zapadła w lekką drzemką.
• 30 •
Obudziło ją dziwne pulsowanie i ciepło, które rozchodziło się od
prawej dłoni aż do ramienia i koniuszków szczupłych palców.
– Coś takiego! – zawołała ze zdumieniem, otwierając zaciśniętą
na kamyku pięść.
Nie był to już mały, niepozorny, ogrodowy kamyczek, ale świetlisty,
ciepły i pęczniejący kamień, który nie tylko rozrastał się, ale
też nabierał nowych kształtów. Przeistaczał się na oczach młodej
pisarki. Przestraszona upuściła kamyk i już pragnęła wzywać pomocy,
gdy stało się coś jeszcze bardziej niesamowitego.
– Ostrożnie Maju – odezwał się kamyk, coraz bardziej przypominający
swą postacią człowieka.
– To głos dziadzia – przemknęło jej przez myśl. Zdumiona
tym odkryciem, osunęła się na fotel, z którego chwilę wcześniej
zdążyła się poderwać.
I rzeczywiście kamyk przemienił się w figurkę jej dziadzia,
a potem rósł i rozrastał się tak długo aż osiągnął dziadkowy wzrost
i posturę.
– Dziadziu? – oczy Mai zaszły łzami wzruszenia i radości.
Czekanie krasnoludka i spotkanie
z biedronką
Ranek następnego dnia zastał ich zetkniętych czołami i ukołysanych,
pełnymi serdeczności i głębokiej przyjaźni, oddechami.
– Już czas – poderwał się krasnoludek, rozglądając się wokół
w poszukiwaniu swojej czapki. – Pobudka! – krzyknął wprost do
ucha dziewczynki. Przestraszona otworzyła oczy i usiadła na łóżku.
– O co chodzi? Co się dzieje? – zapytała, widząc jak rozgorączkowany
biega po krawędzi tapczanu.
– Zaraz jedziesz! Zaraz jedziesz! – krzyczał, trzymając się za
głowę.
– Jadę, ale za tydzień wrócę. Może wówczas będę zdrowa –
powiedziała uśmiechając się czule.
– Co ja pocznę bez ciebie? Umrę ze zmartwienia – w przerażeniu
szarpał pompon w czapce. – Umrę też z wyczerpania, z głodu.
– Nie narzekaj – roześmiała się. – Przecież od tygodnia gromadzimy
pod łóżkiem zapasy: kawałek rogala, kilka rodzynek,
kawałek ciastka, plasterek pomarańczy…Masz mnóstwo jedzenia!
– W stresie jem więcej – zapłakał. – Zabierz mnie, proszę,
ze sobą.
– Nie mogę – powiedziała ze smutkiem, sadzając go na swej
dłoni. – To zbyt niebezpieczne, mogliby cię zauważyć.
Dwie godziny później pozostał sam w pokoju dziewczynki.
Jakiś czas posiedział na pulchnej poduszce, wreszcie wstał
i kołysząc się ze zmartwienia podreptał do swojego mieszkanka.
Najpierw odgiął listwę, znajdującą się między krawędzią podłogi
a ścianą, a potem wgramolił w wygodną szczelinę. Właśnie zamierzał
się zdrzemnąć na swoim łóżku (do którego materac wykonała
sama Anna z miękkiej podeszwy domowego pantofla, którego
stary kocur, Leon całkiem zniszczył), gdy usłyszał szelest. Wolno
otworzył jedno oko, popatrzył badawczo, wreszcie zdecydował
się otworzyć drugie, by widzieć dokładniej. Jego gęste krzaczaste,
siwe brwi uniosły się z niezadowolenia, a to spowodowało, że ich
najdłuższe włoski sięgnęły aż do samego brzegu czerwonej czapki.
• 38 •
Rozejrzał się niepewnie, ale nadal niewiele widział. Dopiero, gdy
założył na wydatny nos okrągłe okulary, dostrzegł źródło owego
hałasu. Szukanie okularów zajęło mu jednak nieco czasu, bowiem
jego nocny stolik, czyli wbita w podłogę pinezka, był wypukły
i miał tę właściwość, że każdy pozostawiany na nim drobiazg ześlizgiwał
się niepostrzeżenie. Szczególnie nieprzyjemne było to,
gdy krasnoludek przygotował sobie deser, a ten, spadłszy, został
porwany przez wrogie mrówki.
Wróćmy jednak do owego szmeru, który nie pozwolił mu usnąć
po dniu pełnym smutku i rozterek. Dźwięki owe czyniła biedronka,
daremnie usiłująca przedostać się na drugą stronę szyby.
– Hej, ty! – zawołał krasnoludek, gramoląc się po drabince
z zapałek na parkiet.
– Do mnie mówisz? – zapytała obracając się w stronę głosu i zatrzepotała
ze zdumieniem długimi rzęsami na widok krasnoludka.
– Do ciebie – powiedział, wypinając brzuch (a wierzcie, było
co wypinać!) i kołysząc się na szpiczastych końcówkach swych
butów. Założył ręce i przyjrzał się jej dokładnie. – Nie wyjdziesz
stąd, dopóki mama nie otworzy okna.
– Czyja mama? – zapytała, podlatując w jego stronę.
– Mama Ani.
– A kim jest Ania?
Po godzinie rozmowy, biedronka wiedziała już wszystko o małej
dziewczynce i jej przyjacielu, a na pewno dość, by ich pokochać
i pragnąć z nimi pozostać. Tymczasem krasnoludek, rozczulony
i zjednany jej skupieniem i współczuciem, postanowił uczynić
coś, co robił rzadko i niechętnie, a już na pewno tylko wówczas,
gdy kogoś bardzo polubił. Powziął mianowicie decyzję, że zaprosi
nową przyjaciółkę na przekąskę. Co więcej, zamierzał poczęstować
ją prawdziwym rarytasem – resztką marcepana, przechowywaną
na szczególne okazje od Bożego Narodzenia i kawałkiem suszonej
śliwki, którą wtaczał pod łóżko Anny blisko tydzień i czasami
przychodził, by ją poobgryzać. Trudno zresztą wymienić ileż
jeszcze pyszności zgromadził pod łóżkiem dziewczynki. Tak czy
• 39 •
inaczej, rzec można śmiało, że miał tam nie lada spiżarkę i całkiem
wyszukane zapasy.
Powziętą decyzję zrealizował i po wspólnym podwieczorku,
krasnoludek i biedronka pozostali przyjaciółmi. Dzięki temu spotkaniu
tydzień bez Ani minął zdecydowanie szybciej, tym bardziej,
że mnóstwo czasu zajęło przygotowanie mieszkanka dla biedronki
w kwiatku fiołka, rosnącego w doniczce, ustawionej tuż przy
Baśnie Weroniki
Czekanie krasnoludka i spotkanie z biedronką
Ranek następnego dnia zastał ich zetkniętych czołami i ukołysanych,
pełnymi serdeczności i głębokiej przyjaźni, oddechami.
– Już czas – poderwał się krasnoludek, rozglądając się wokół
w poszukiwaniu swojej czapki. – Pobudka! – krzyknął wprost do
ucha dziewczynki. Przestraszona otworzyła oczy i usiadła na łóżku.
– O co chodzi? Co się dzieje? – zapytała, widząc jak rozgorączkowany
biega po krawędzi tapczanu.
– Zaraz jedziesz! Zaraz jedziesz! – krzyczał, trzymając się za
głowę.
– Jadę, ale za tydzień wrócę. Może wówczas będę zdrowa –
powiedziała uśmiechając się czule.
– Co ja pocznę bez ciebie? Umrę ze zmartwienia – w przerażeniu
szarpał pompon w czapce. – Umrę też z wyczerpania, z głodu.
– Nie narzekaj – roześmiała się. – Przecież od tygodnia gromadzimy
pod łóżkiem zapasy: kawałek rogala, kilka rodzynek,
kawałek ciastka, plasterek pomarańczy…Masz mnóstwo jedzenia!
– W stresie jem więcej – zapłakał. – Zabierz mnie, proszę,
ze sobą.
– Nie mogę – powiedziała ze smutkiem, sadzając go na swej
dłoni. – To zbyt niebezpieczne, mogliby cię zauważyć.
Dwie godziny później pozostał sam w pokoju dziewczynki.
Jakiś czas posiedział na pulchnej poduszce, wreszcie wstał
i kołysząc się ze zmartwienia podreptał do swojego mieszkanka.
Najpierw odgiął listwę, znajdującą się między krawędzią podłogi
a ścianą, a potem wgramolił w wygodną szczelinę. Właśnie zamierzał
się zdrzemnąć na swoim łóżku (do którego materac wykonała
sama Anna z miękkiej podeszwy domowego pantofla, którego
stary kocur, Leon całkiem zniszczył), gdy usłyszał szelest. Wolno
otworzył jedno oko, popatrzył badawczo, wreszcie zdecydował
się otworzyć drugie, by widzieć dokładniej. Jego gęste krzaczaste,
siwe brwi uniosły się z niezadowolenia, a to spowodowało, że ich
najdłuższe włoski sięgnęły aż do samego brzegu czerwonej czapki.
• 38 •
Rozejrzał się niepewnie, ale nadal niewiele widział. Dopiero, gdy
założył na wydatny nos okrągłe okulary, dostrzegł źródło owego
hałasu. Szukanie okularów zajęło mu jednak nieco czasu, bowiem
jego nocny stolik, czyli wbita w podłogę pinezka, był wypukły
i miał tę właściwość, że każdy pozostawiany na nim drobiazg ześlizgiwał
się niepostrzeżenie. Szczególnie nieprzyjemne było to,
gdy krasnoludek przygotował sobie deser, a ten, spadłszy, został
porwany przez wrogie mrówki.
Wróćmy jednak do owego szmeru, który nie pozwolił mu usnąć
po dniu pełnym smutku i rozterek. Dźwięki owe czyniła biedronka,
daremnie usiłująca przedostać się na drugą stronę szyby.
– Hej, ty! – zawołał krasnoludek, gramoląc się po drabince
z zapałek na parkiet.
– Do mnie mówisz? – zapytała obracając się w stronę głosu i zatrzepotała
ze zdumieniem długimi rzęsami na widok krasnoludka.
– Do ciebie – powiedział, wypinając brzuch (a wierzcie, było
co wypinać!) i kołysząc się na szpiczastych końcówkach swych
butów. Założył ręce i przyjrzał się jej dokładnie. – Nie wyjdziesz
stąd, dopóki mama nie otworzy okna.
– Czyja mama? – zapytała, podlatując w jego stronę.
– Mama Ani.
– A kim jest Ania?
Po godzinie rozmowy, biedronka wiedziała już wszystko o małej
dziewczynce i jej przyjacielu, a na pewno dość, by ich pokochać
i pragnąć z nimi pozostać. Tymczasem krasnoludek, rozczulony
i zjednany jej skupieniem i współczuciem, postanowił uczynić
coś, co robił rzadko i niechętnie, a już na pewno tylko wówczas,
gdy kogoś bardzo polubił. Powziął mianowicie decyzję, że zaprosi
nową przyjaciółkę na przekąskę. Co więcej, zamierzał poczęstować
ją prawdziwym rarytasem – resztką marcepana, przechowywaną
na szczególne okazje od Bożego Narodzenia i kawałkiem suszonej
śliwki, którą wtaczał pod łóżko Anny blisko tydzień i czasami
przychodził, by ją poobgryzać. Trudno zresztą wymienić ileż
jeszcze pyszności zgromadził pod łóżkiem dziewczynki. Tak czy
• 39 •
inaczej, rzec można śmiało, że miał tam nie lada spiżarkę i całkiem
wyszukane zapasy.
Powziętą decyzję zrealizował i po wspólnym podwieczorku,
krasnoludek i biedronka pozostali przyjaciółmi. Dzięki temu spotkaniu
tydzień bez Ani minął zdecydowanie szybciej, tym bardziej,
że mnóstwo czasu zajęło przygotowanie mieszkanka dla biedronki
w kwiatku fiołka, rosnącego w doniczce, ustawionej tuż przy
Baśnie Dla Ani "Trzewiki"
Nocna wędrówka i tarapaty
Najtrudniej było zeskoczyć ze schodka. Lewy potknął się i przewrócił na
bok, ale skorupa zastygłego błota uchroniła go przed bolesnym otarciem.
– Niezdara – mruknął prawy.
Przeszli ścieżką, wzdłuż której kwitły różane krzewy i doszli do furtki.
Wystarczyło przecisnąć się między szczeblami, by wyjść na ulicę.
– Któż to chodzi po ogrodzie i budzi kwiaty? – usłyszeli jeszcze pytanie
bladego pąka, którego sen został zakłócony.
– Nikogo nie widzę. Śpij spokojnie – szepnął różany kolec, zawsze czujny
i gotów do obrony swej pięknej pani.
Róża ziewnęła, szczelniej skuliła płatki i zamilkła.
– Chyba usnęła – szepnął prawy.
– To dobrze. Możemy iść dalej.
Przystanęli na chwilę i zaczekali, by nie obudzić reszty mieszkańców ogrodu
i nie spowodować niepotrzebnej wrzawy.
– Chodźmy tędy – zaproponował prawy, wskazując parkową alejkę, oświetloną
rzadko ustawionymi lampionami.
– 9 –
– Wolałbym pójść nad rzekę – lewemu nie podobała się perspektywa nocnej
przechadzki po parku.
– Nie marudź – prawy nie znosił sprzeciwu.
Stąpali w milczeniu, skupieni na omijaniu przeszkód, napotkanej kałuży
i dużego kamienia.
– Ojej! Ratunku! – nagły krzyk sprawił, że podskoczyli.
– Nicponie! – wołał ktoś, kogo nie mogli dostrzec. – Zejdź ze mnie!
Dopiero wówczas lewy poczuł, że coś okrągłego uwiera go w podeszwę.
– Przepraszam – szepnął zmieszany, robiąc krok do przodu.
Przydepnięty, ubiegłoroczny kasztan, ciężko dyszał.
– Nic się panu nie stało? – dopytywał się prawy.
– Nic – burknął kasztan, oglądając się dokładnie. – Jestem tylko trochę
posiniaczony – odetchnął z ulgą, widząc, iż na jego skórce nie ma żadnych
pęknięć.
– Nie powinien pan tak leżeć na środku drogi – zauważył prawy.
– A pan nie powinien chodzić nocą po parku – kasztan czuł się coraz bardziej
obrażony.
– Proszę wybaczyć, ale to moja sprawa, dokąd i kiedy chodzę – prawy silił
się na uprzejmy ton.
– A moja, gdzie leżę – odpowiedział kasztan.
Chwilę potem poturlał się na trawnik. Wolał dotrwać do rana wśród plotkujących
źdźbeł trawy, aniżeli dać się nadepnąć kolejny raz.
– Nie idę dalej – powiedział lewy płaczliwym tonem. – Nie wiem, kogo
tu jeszcze mogę spotkać – pokręcił czubkiem, uważnie rozglądając się wokół.
– Mazgaj – prawy nie zmierzał zawracać.
– Nie idę – tupnął lewy i utknął w miejscu.
– Widzę, że najlepiej będzie, jak się rozdzielimy – powiedział prawy i rozwiązał
sznurówkę.
– Otóż to – lewy aż trząsł się ze strachu, ale nie zamierzał się do tego
przyznawać.
Wreszcie obrócił się i poszedł w dół alejki, skąd wąską ścieżką skierował się
nad rzekę. Widząc to, prawy podskoczył ze złości i pobiegł dalej przed siebie,
obrażony na lewego i kasztany.
Baśnie Dla Ani "Zaczarowany futerał"
Pan Leon Maleńki
Ledwie uchylił wieko od kufra i wyjął jego skromną zawartość, a stała się
rzecz niesłychana. Pusty kufer podskoczył, raz, drugi, trzeci, by wreszcie
opaść, ale już jako futerał na skrzypce.
– 88 –
Zdumiony Filon ostrożnie podszedł do leżącego na podłodze futerału.
Ktoś patrzący na młodzieńca z boku dziwiłby się zapewne, dlaczego skrada
się i zachowuje dość dziwacznie i jakby niepewnie. Wreszcie pokonał lęk i nie
tylko podniósł, ale też otworzył futerał.
– Jak tu duszno! – Filon od razu rozpoznał głos swojego nauczyciela i zaraz
dostrzegł maleńką postać na dnie futerału.
Pan Leon mocował się z kołnierzykiem koszuli i za wszelką cenę próbował
rozluźnić nieco muszkę w grochy, która zbyt mocno ściskała jego szyję.
Skrzypek był teraz niewiele większy od wskazującego palca.
– Co pan tu robi? – z trudem wykrztusił młodzieniec.
– Mieszkam, mieszkam – uśmiechnął się do niego pan Leon, nie sprawiając
wrażenia zaskoczonego swym niezwykłym położeniem i zaistniałą
sytuacją.
Udało mu się wreszcie rozpiąć ostatni guziczek koszuli i co tu dużo kryć,
od razu poczuł się lepiej.
– No, ale pan… – zaczął Filon.
– Tak, tak wiem – przerwał mu pan Leon i zniecierpliwiony machnął
ręką. – Nie stój tak, chłopcze. Usiądź proszę – wskazał na pokryty pasiastą
kapą tapczan – i wysłuchaj mnie uważnie.
Filon posłusznie usiadł i delikatnie położył futerał na kolanach. Pan Leon
chodził w tę i z powrotem, jak zwykł był to czynić, gdy coś rozważał, tyle że
tym razem przechadzał się po dnie futerału.
– Otóż sprawy wyglądają następująco – spojrzał na Filona. – W czasie,
gdy męczę się w tym dusznym pokrowcu, a smyczek przyciska i niszczy mój
kapelusz – wskazał palcem na owo spustoszenie, a Filon prędko wyciągnął
smyczek z futerału – powinienem bujać w obłokach i odpoczywać w błękitnych
przestworzach, daleki od trosk żywota na ziemskim padole. Czuję się
już bardzo zmęczony – spojrzał na Filona – i marzę o śnie pośród kłębiastych,
białych chmur – na myśl o raju cały się rozpromienił.
– To dlaczego…? – wtrącił się Filon.
– Nie przerywaj, tylko słuchaj uważnie – skarcił go pan Leon. – Wróciłem,
ponieważ nie dokończyłem ważnej sprawy – zawiesił głos. – Mianowicie nie
dokończyłem swej kompozycji – spojrzał znacząco na Filona.
– Już rozumiem – kiwnął głową młody skrzypek, przypominając sobie
zapisaną nutami serwetkę, którą znalazł w kawiarni.
– To dobrze – pan Leon odetchnął z ulgą. – Postanowiłem poprosić cię o pomoc
i od razu ci się odwdzięczyć. Jak widzisz, nie mógłbym sam dokończyć
swego dzieła, bowiem wszyscy, poza tobą, sądzą, że nie żyję. Potrzebuję twojej
pomocy. Chcę ci się jednak odwdzięczyć i dlatego przysłałem po ciebie panią
Różę, mą dawną przyjaciółkę i przywiodłem cię do Miasteczka Pachnącego
Piernikiem i Różą. Znajdziesz tu prawdziwe szczęście – dodał tajemniczo.
Filon przypuszczał, że myśli o Annie.
– Co mam robić, by panu pomóc? – spytał pana Leona.
– Przybywam z planem pracy – pan Leona zatarł dłonie.
Przez następną godzinę objaśniał studentowi muzyki swoje zamiary. Wedle
jego szacunków, w przeciągu miesiąca kompozycja powinna zostać ukończona.
Spieszno mu było do chmur i gwiazd.
W cieniu Laury
Parę dni później
— Ilekroć się spotykamy, czuję się strasznie nikczemnie
— stwierdziła Laura, siadając w miękkim fotelu.
— Ja też odnoszę wrażenie, że przychodzicie do mnie
oboje — twarz Piotra była blada, a spojrzenie zmęczone.
— To musi się skończyć — jej głos był bardzo cichy.
Nie odezwał się. Pamiętał, że bawiła się rąbkiem serwetki
przykrywającej blat stolika. Nerwowy ruch jej palców
utrudniał mu myślenie.
— Drażni mnie twoje niezdecydowanie, Lauro — żałował
tych słów, ledwie je wypowiedział. Czuł, że jest
niesprawiedliwy.
Milczała. Nie znajdowała odpowiedzi. Wiedziała, że
zarówno to, co powie, jak i to, co przemilczy, nic już nie
może zmienić. Jej małżeństwo pozostawało faktem, z którym
musiała się pogodzić. Nie mogła wiedzieć, jak bardzo
się myliła. Swoją tajemnicą nie dała szansy Maurycemu,
by udowodnił jej ogrom swojej miłości i pozwolił odejść.
Spojrzała na pustą szklankę po herbacie i zegarek.
— Muszę wracać — stwierdziła ponuro.
Tamten wieczór był jednym z ostatnich, spędzonych
w jego mieszkaniu na poddaszu. Piotr rzadko wracał
wspomnieniami do prowadzonych wówczas rozmów.
Nie znoszę pożegnań — powtarzał za Laurą, ilekroć
myśli jego zwracały się ku rozstaniu.
Natalia szczelniej owinęła szyję szalem i wtuliła się w narzeczonego.
Czuła jego dłonie na talii i brodę wspartą na
czubku jej głowy. Stała oparta o niego plecami i chłonęła
piękno rozciągającego się w dole krajobrazu.
— Kraków jest niesamowity — pokręciła głową, zachwycona
urodą miasta. — Czuję się jak bohaterka powieści
Juliusza Verne’a „W osiemdziesiąt dni dookoła świata” —
obróciła się do Ernesta, roześmiana i radosna.
Wiatr targał jej włosy. Lecieli balonem. Buchający płomień
i kosz stanowiący pokład ich powietrznego statku
przypominały o romantyzmie minionej epoki. Ernest patrzył,
jak Natalia chwyta się poręczy i przechyla szczupłe
ciało, by lepiej widzieć. Wiedział, że sprawił jej przyjemność.
Chłonął każdy blask szczęścia w zamyślonych
oczach młodej skrzypaczki.
— Spójrz — wskazała na ptaka, który przez chwilę
zrównał się z balonem.
Wydawało się, że jest na wyciągnięcie ręki, zanim
poszybował dalej.
— Jaki on szybki — uśmiechnęła się do Ernesta.
— I wolny — dodał cicho.
— My też jesteśmy wolni — powiedziała poważnie.
— Doprawdy? — prowokująco spojrzał jej w oczy.
— Mamy przecież wybór — czuła, że palą ją policzki.
— A ty miałaś? — nie spuszczał z nie wzroku.
— Oczywiście — starała się nadać swemu głosowi neutralny
ton. — Robię to, co lubię. Bardzo lubię — pomyślała
o skrzypcach. — Na studia przyjechałam do Krakowa.
Tak jak chciałam przecież...
— A po śmierci ojca? Pytam, czy wtedy miałaś wybór,
Natalio? — powiedział z naciskiem.
Wiedziała, że mówi o zaręczynach. Podejrzewała, iż
domyśla się wpływu bliskich na jej decyzję. Dziadkowie
ze strony ojca poświęcili wiele czasu, by przekonać ją do
przyjęcia oświadczyn. Wierzyli w dobroć i troskliwość
Ernesta. Poza tym nie bez znaczenia pozostawał fakt, iż
profesor muzyki ma wszelkie warunki materialne, by
zapewnić ich wnuczce dostatnie życie. Natalia uległa namowom
i, nim zdążyła się zorientować, pierścionek z brylantowym
oczkiem lśnił na jej serdecznym palcu. Matka
nie mówiła wiele na ten temat. Zdawała się nie być
w pełni przekonana co do słuszności tej ważnej decyzji.
W głębi ducha uważała, że Natalia powinna jeszcze dojrzeć
i nacieszyć się beztroską młodości. Pocieszała się jedynie,
że data ślubu nie została wyznaczona. „Wszystko
się jeszcze może zdarzyć” — rozmyślała, patrząc na delikatną
twarz swej córki.
— Nie wiem, o czym mówisz — powiedziała Natalia
chłodno.
Nie zamierzała się tłumaczyć. Pragnęła, by balon opadł.
Chciała czuć ziemię pod stopami i słyszeć chrzęst kamyczków
na ścieżce w ogrodzie Maurycego. Chciała też
spotkać Macieja i osunąć się w łagodne spojrzenie jego
ciemnych oczu. Zadomowiła się w jego cierpliwym milczeniu
i we-sołym śmiechu. I nie miała siły, by się dłużej
oszukiwać. „Zakochałam się” — pomyślała i poczuła, jak
jej ciało ogarnia przenikliwy chłód.
Portret Laury
W ciemnej, czekoladowej sukni, połyskującej
w świetle lamp, wyglądała prześlicznie. Wytworna
krążyła wśród gości, czasami zatrzymując się na pogawędkę.
Jakub daremnie pragnął dotrzymać jej towarzystwa,
w końcu zrezygnowany zaczął rozmowę
z jej rodzicami i dziadkiem.
Dojrzała Maurycego. Ich oczy spotkały się na moment
ponad głowami gości, ale prędko odwróciła
twarz. Nie mógł oderwać od niej wzroku, wydawała
mu się niezwykle piękna, gdy tak stała pośrodku
ogromnej sali, niby w tłumie, a całkiem sama.
Dopiero po chwili spojrzał na pierwszą pracę i zamarł.
Z wielkiego obrazu patrzyła nań Laura, zagadkowo
uśmiechnięta, z zamglonym wzrokiem, rozparta
w swoim ulubionym bujanym fotelu. Dotknął pokrytego
grubą warstwą farby płótna i poczuł, jak Gabrysia
wkłada mu do ręki chusteczkę.
— Dobrze się pan czuje? — usłyszał jej kojący głos.
— Tak, tak… — spojrzał na nią zaskoczony. — A to
ci niespodzianka.
— Jest piękna. Jak żywa — szepnęła.
— Prawda? — za ich plecami stał wysoki mężczyzna,
w którym Anna, chociaż z daleka, jednak od razu
rozpoznała Piotra Jakubowskiego.
— Znał pan moją żonę? — zapytał Maurycy.
— Niezbyt dobrze. — Piotr zawahał się. — Byliśmy
kiedyś sąsiadami. Przyzna pan jednak, że takiej twarzy
się nie zapomina? — dodał prędko.
— Taaak… — Maurycego, nie wiedzieć czemu, niepokoił
ten człowiek.
— Na końcu wystawy znajdzie pan jeszcze cykl
akwareli poświęconych pańskiej żonie. Trzeba przyznać,
że Anna jest zdolną malarką.
— Zna ją pan osobiście?
— Annę? Tak, znam.
— Czy również byliście sąsiadami? — zapytał zaczepnie
Maurycy, drażnił go bowiem ten człowiek.
— To nieco bardziej skomplikowana więź — w oczach
Piotra zamigotały złośliwe iskierki. — Nie najlepsza to
sposobność, by wciągać pana w zawiłe arkany naszej
znajomości, ale jeśli kiedyś pan zapragnie, pozostaję do
pana dyspozycji, profesorze Nichorowski. A teraz wybaczy
pan — ukłonił się elegancko i odszedł.
Maurycy, oszołomiony zarówno swoim zachowaniem,
jak i pracami Anny, poszedł dalej. Dopiero teraz
zrozumiał, że całkiem niesłusznie bagatelizował jej malarską
pasję, odnosząc się do niej z pobłażaniem, jak do
kaprysu dziecka. Anna miała talent i ta wystawa bez
wątpienia tego dowiodła. Dotarł wreszcie do sześciu
obrazków z Laurą: Laurą czytającą, Laurą zrywającą
różę, Laurą czeszącą się, Laurą piszącą list, Laurą zamyśloną,
Laurą smutną, smutkiem spokojnym.
Musiał długo tak stać zapatrzony, bowiem sala zaczęła
powoli pustoszeć, goście żegnali się, ich głosy były
coraz bardziej odległe, aż wreszcie całkiem ucichły.
— 109 —
Został sam. Powoli skierował się ku wyjściu i wtedy ją
zauważył. Stała oparta o parapet, a wpadający przez okno
wiatr podnosił podmuchami jej ciężką, długą suknię.
Patrzyła na niego, poważnie, bez uśmiechu. Pomyślał, że
wygląda bardziej jak zjawa niż ziemska istota, niezwykle
piękna i zarazem całkiem niedostępna. Zatrzymał się
w obawie, by jej nie spłoszyć, nie utracić tej chwili,
wyjątkowo szczególnej i ważnej. Wreszcie zapytała:
— Jak podobała ci się wystawa?
— Bardzo — powiedział cicho.
— To dobrze — drgnęła, osłoniła rękami nagie ramiona
przed chłodem i podeszła w jego stronę.
— Teraz możesz ją mieć, na zawsze — powiedziała
głośno. — Te prace, na których jest Laura, nie są na
sprzedaż, są dla ciebie.
— Ależ Anno — nie wiedział, co myśleć, co mówić.
— W ten sposób znów będziesz ją mógł mieć przy
sobie — powiedziała wciąż patrząc mu w oczy. —
Przynajmniej w jakimś sensie — dodała. —Czyż nie
tego pragnąłeś przez ostanie lata, Maurycy?
—Anno, chciałbym ci tyle powiedzieć, tyle wyjaśnić…
— zaczął. — Pozwól tylko mi z sobą porozmawiać
— poprosił.
—Rozmawiamy właśnie — uśmiechnęła się smutno.
—Anno… — zaczął.
—Nic nie mów, proszę — pieszczotliwie i kojąco
położyła dłoń na jego ramieniu, a potem przesunęła ją
aż do policzka. — Nie mogę rywalizować z twoją
zmarłą żoną, Maurycy — powiedziała spokojnie. —
Miałam wiele czasu, by to zrozumieć.
— Nie rywalizujesz z nią, Anno. Nigdy nie myślałem
o tobie w taki sposób — zapewniał.
— Czyżby? — widziała, jak spuszcza wzrok. — Myślałeś
i nie mam o to do ciebie żalu, Maurycy. Zrozum
proszę, nie znoszę porównań.
— Czy ty się żegnasz? — zapytał.
— Nie wiem, czy to właściwe słowo — dopiero
teraz cofnęła dłoń z jego twarzy. — Ofiarowuję ci
Laurę, w takiej części, w jakiej tylko mogę ją ożywić.
Nie potrafię dokonać większego cudu… — spojrzała na
niego poważnie. — Może się żegnam, może jeszcze kiedyś
tu wrócę…
— Co zamierzasz? — zapytał. Czuł, jak serce gwałtownym
kołataniem rozsadza mu piersi i wiedział, że ją
utracił bezpowrotnie.
— Jeszcze nie wiem, Maurycy.
— Anno… — powiedział błagalnie, ale ona już odchodziła.
Obróciła się tylko, by pożegnać go uśmiechem.
Dostrzegł łzy na jej policzkach, usłyszał ciche
westchnienie, a potem, gdy zniknęła, słyszał jedynie
szelest jej sukni w korytarzu, a w powietrzu czuł
delikatną woń kwiatowych perfum.
Stał w miejscu, dopóki dźwięk trzaskającego okna
nie wyrwał go z odrętwienia. Podszedł do portretu
Laury i powiedział łagodnie:
— Zabieram cię do domu, kochana.
Błękitny balonik
Nad miastem w noc otulonym
wiatr niesie błękitny balonik,
co marzy sobie skrycie,
by przeżyć przygodę życia…
Z daleka od zgiełku miast,
w baśniowym nieboskłonie,
pod srebrnym parasolem
iskrzących, jasnych gwiazd.
Sam księżyc jest wielce zdumiony,
gdy trąca go błękitny balonik,
nad swą podróżą zamyślony.
- Kim jesteś? – pyta grzecznie.
- Jam niebios król odwieczny-
pada odpowiedź stateczna.
- Dziś pełnią wyoblony,
by tarczą gwiazdy chronić.
- Ty serce masz waleczne
- szepcze urzeczony błękitny nasz balonik.
- O zmierzchu kołyską srebrną byłem
i dzieci do snu tuliłem.
- Och – wzdycha balonik zdumiony.
On również widział dziecięcy pokoik,
gdzie pewien malec
zabawą znużony,
co wieczór baśni słuchał
nim usnął w puchatych poduchach.
- Widziałem niegdyś damę-
prawi księżyc wytrwale.
- Co łzy roniła w mym blasku,
bo serce miała w potrzasku.
- Och – szepcze balonik zdumiony.
On również znał jegomościa,
co głos utracił z miłości,
od śpiewów pod oknem wybranki,
która kochała innego,
więc odrzuciła śpiewającego.
- Widziałem również innych,
co w moim blasku tańczyli –
chwali się księżyc w pełni
przed balonikiem skromnym,
co marzy sobie skrycie,
by przeżyć przygodę życia.
Balonik odleciał hen wysoko,
by lepiej przyjrzeć się obłokom.
I dostrzegł nagle coś dziwnego,
coś ogromnego, pękatego,
pasiatym wzorem zdobionego.
Coś, co przypomina jego samego,
jakby powiększenie balonika małego.
Lecz cóż to?
Kosz zamiast sznurka?
- To balon podróżnika –
podpowiada życzliwa chmurka.
-Któż to taki? Kto tam stoi?
- To dżentelmen. To zapewne –
stwierdza chmurka nader pewnie.
- Chyba Anglik – zauważa,
potem ziewa do niechcenia,
niczym lwica salonowa,
którą nuży ta rozmowa.
Kapu, kap…Kapu, kap…
- deszcz zalewa cały świat.
- To Fileas Fogg!
- Świat okrąża!
- W osiemdziesiąt dni ma zdążyć! –
krzyczą krople roztańczone,
nim w kałużach zaczną tonąć.
Wtem wiatr zerwał się szalony
i pchnął nagle nasz balonik
prosto w ręce Jana Passepartout’a,
sługi uniżonego dżentelmena angielskiego.
- Niesłychana rzecz się stała! Trzeba powiadomić pana!
Sam pan również jest zdumiony,
że Jan schwycił ów balonik,
pośród nocy rozgwieżdżonej.
Obaj zgodnie uradzili,
iż balonik podróżować winien z nimi.
I tak oto uczynili,
że nad miastem w noc otulonym
wiatr niesie błękitny balonik,
do poręczy kosza balonu podróżnego
sznurkiem przytwierdzony…
Co by powiedział pan Juliusz Verne?
- pytają ptaków chmurki dwie.
A echo niesie owo pytanie
pomiędzy lasy, polany, gaje.
I wnet balonik nasz błękitny
zasłynął w świecie,
stał się wybitny.
Bywa, że los
spłata nam figla
spotkaniem całkiem niespodzianym,
co zmienia wszelkie życiowe plany.
Gdzie kupić książki?
Książki nabyć można w popularnych księgarniach internetowych takich jak: Merlin, Księgarnia PWN, Gandalf, Bonito, Smyk, Prus24, Księgarni Rubikon, w Empiku, i innych. Baśnie wydane w DWE można zamawiać bezpośrednio w wydawnictwie.
x
Błękitny balonik
Nad miastem w noc otulonym
wiatr niesie błękitny balonik,
co marzy sobie skrycie,
by przeżyć przygodę życia…
Z daleka od zgiełku miast,
w baśniowym nieboskłonie,
pod srebrnym parasolem
iskrzących, jasnych gwiazd.
Sam księżyc jest wielce zdumiony,
gdy trąca go błękitny balonik,
nad swą podróżą zamyślony.
- Kim jesteś? – pyta grzecznie.
- Jam niebios król odwieczny-
pada odpowiedź stateczna.
- Dziś pełnią wyoblony,
by tarczą gwiazdy chronić.
- Ty serce masz waleczne
- szepcze urzeczony błękitny nasz balonik.
- O zmierzchu kołyską srebrną byłem
i dzieci do snu tuliłem.
- Och – wzdycha balonik zdumiony.
On również widział dziecięcy pokoik,
gdzie pewien malec
zabawą znużony,
co wieczór baśni słuchał
nim usnął w puchatych poduchach.
- Widziałem niegdyś damę-
prawi księżyc wytrwale.
- Co łzy roniła w mym blasku,
bo serce miała w potrzasku.
- Och – szepcze balonik zdumiony.
On również znał jegomościa,
co głos utracił z miłości,
od śpiewów pod oknem wybranki,
która kochała innego,
więc odrzuciła śpiewającego.
- Widziałem również innych,
co w moim blasku tańczyli –
chwali się księżyc w pełni
przed balonikiem skromnym,
co marzy sobie skrycie,
by przeżyć przygodę życia.
Balonik odleciał hen wysoko,
by lepiej przyjrzeć się obłokom.
I dostrzegł nagle coś dziwnego,
coś ogromnego, pękatego,
pasiatym wzorem zdobionego.
Coś, co przypomina jego samego,
jakby powiększenie balonika małego.
Lecz cóż to?
Kosz zamiast sznurka?
- To balon podróżnika –
podpowiada życzliwa chmurka.
-Któż to taki? Kto tam stoi?
- To dżentelmen. To zapewne –
stwierdza chmurka nader pewnie.
- Chyba Anglik – zauważa,
potem ziewa do niechcenia,
niczym lwica salonowa,
którą nuży ta rozmowa.
Kapu, kap…Kapu, kap…
- deszcz zalewa cały świat.
- To Fileas Fogg!
- Świat okrąża!
- W osiemdziesiąt dni ma zdążyć! –
krzyczą krople roztańczone,
nim w kałużach zaczną tonąć.
Wtem wiatr zerwał się szalony
i pchnął nagle nasz balonik
prosto w ręce Jana Passepartout’a,
sługi uniżonego dżentelmena angielskiego.
- Niesłychana rzecz się stała! Trzeba powiadomić pana!
Sam pan również jest zdumiony,
że Jan schwycił ów balonik,
pośród nocy rozgwieżdżonej.
Obaj zgodnie uradzili,
iż balonik podróżować winien z nimi.
I tak oto uczynili,
że nad miastem w noc otulonym
wiatr niesie błękitny balonik,
do poręczy kosza balonu podróżnego
sznurkiem przytwierdzony…
Co by powiedział pan Juliusz Verne?
- pytają ptaków chmurki dwie.
A echo niesie owo pytanie
pomiędzy lasy, polany, gaje.
I wnet balonik nasz błękitny
zasłynął w świecie,
stał się wybitny.
Bywa, że los
spłata nam figla
spotkaniem całkiem niespodzianym,
co zmienia wszelkie życiowe plany.
Zakochany ślimak
W szare zmierzchy, dżdżyste świty
bór tatrzański jest spowity.
Drzew czupryny wiatr porusza,
Wokół spokój, zewsząd głusza.
A na liściu postrzępionym
ślęczy ślimak zamyślony.
Nieopodal w dzikim gąszczu
chrabąszcz śni o chrabąszczu.
Marzy mu się mała norka,
chrabąszczowa, chrabąszczątka…
A w zmurszałej drzewa korze
Mrówcza armia szlaki orze.
Wydrążone ścieżki wiodą do spiżarek i piwniczek,
W których zimą kwitnie życie.
Wiele zwierząt i owadów
ma nasz ślimak za sąsiadów.
Są bliźniaczki- biedroneczki
Purpurowe i w kropeczki.
Nie doliczysz się punkcików
na czerwonym pancerzyku.
Każdy bowiem znaczy roczek samotności i panieństwa
i tak w kółko, wciąż bez męża…
Zeszłej zimy, po południu
może w styczniu, może w grudniu…
…uznał ślimak w rozważaniach,
że ożenku i rodziny trzeba mu właśnie teraz,
kiedy siły ma wybierać.
Był u dżdżownic na obiedzie,
po deserze dostał mdłości
i tak skończył czas miłości.
Ale w maju na spacerze
poczuł dreszcze, drgawki, wstrząsy,
gdy biedronka go minęła
z wdziękiem skrzydłem mu skinęła…
Następnego dnia o świcie
postanowił o wizycie.
Potem udał się w konkury,
Lecz po drodze wpadł do dziury.
Przez rok cały się gramolił
bardzo wolno i powoli.
Gdy powrócił zaczął marzyć
by biedronkę znów zobaczyć.
W myślach swoich wciąż rozważał,
jak ją wiedzie do ołtarza.
Wyszedł do niej całkiem rano,
dotarł późnym popołudniem,
gdy nudziła się okrutnie.
I ku jego rozżaleniu poznał całą prawdę gorzką
o jej pierwszym przyjacielu,
który przybył wczesną wiosną..
Potem było ich bez liku,
zapisała w pamiętniku.
Teraz czeka na szerszenia,
Jutro z świerszczem się wybiera do Opery Leśnej.
W dniach najbliższych nie ma czasu
nawet sama pójść do lasu.
Ślimak, chociaż sympatyczny,
zbyt powolny, flegmatyczny.
Wrócił tedy na swój liść,
Duma sobie tam do dziś.
Marzy mu się smukła ważka,
lubi także ze dwie pszczółki,
ma wśród mrówek przyjaciółki.
Wciąż rozmyśla i roztrząsa
która lepsza, powabniejsza.
Wybór żony rzecz poważna,
trzeba jeszcze troszkę czasu,
poznać drugą stronę lasu.
Ogórki
Dyscyplina i porządek
są standardem wszystkich grządek.
W pierwszej szczypior się prostuje
smukłą linię prezentuje.
Nieopodal pęk pietruszek
czochra wiatrem pióropusze.
Krągłe kule pomidorów na gałązkach się kołyszą,
a na krańcu, w grząskiej ziemi, rząd ogórków się zieleni.
Dwa do siebie przytulone,
ich łodyżki są splecione.
Pozostawiam je złączone
nawet w słoju ukiszone.
Potem kroję na talerzu
pękatego, dorodnego i małżonkę drobną jego.
Przyszłej wiosny, w mym ogródku, będę znów doglądać jarzyn,
i wypatrzę dwa ogórki przytulone, łodyżkami połączone.
Bo historia krąg zatacza
miłość lubi się powtarzać.
Życie ogórka
Jeszcze młodziutki, niedoświadczony
niektórzy rzekną – całkiem zielony.
A już się kisi w ciasnym słoiku
gdzie jemu podobnych stoi bez liku.
Obok elegant, długi i prosty,
za nim dziwoląg powyginany, po bokach cały nakrapiany.
Są też bliźniaczki w żółtych beretach
I jakiś dryblas w jasnych skarpetach.
A nasz bohater mocno znudzony
siedzi samotnie w dół zapatrzony.
I tak mijają miesiące całe,
marszczy się skóra, ciało wiotczeje, przesiąka kwasem, trochę maleje…
I gdy nadziei brak na rozrywkę
szczypce na talerz go nakładają,
srebrny półmisek na stół podają.
Widzi też innych powyciąganych
i w blasku świec spożywanych.
A po przyjęciu mile zmęczony
wraca do słoja bardzo starego – babcia się szczyci- przedwojennego…
Kapelusze
Wiele trzeba wytworności
aby w domach możnych gościć.
Miała przeto pewna dama bardzo piękny kapelusik
z dużym rondem, piórkiem strusim.
Zwykła czasem go zakładać
i po parku się przechadzać.
W labiryncie krętych ścieżek
snuła swoje rozmyślania w kwestiach wielkich i maleńkich.
Widywała czasem pana co w cylindrze i z laseczką
Dumał sobie na ławeczce przy cygarze i gazetce.
Gdy mijała dżentelmena
to kapelusz mu się zmieniał.
Ciemniał, drżał i się zwężał,
całą postać swą wyprężał.
A i jej okrycie głowy słodko się przechylało
W miłym geście bezradności i kobiecej uległości.
Aż pewnego dnia o świcie…
…ów kapelusz pojął skrycie
iż zakochał się nad życie !
A obiektem jego wzruszeń…
…był kapelusz ślicznej pani,
którą z panem widywali!
Od tej pory ze wzruszenia
bez pomocy dżentelmena,
sam się wznosił, sam opadał
tak pokorny ukłon składał.
Dotrwał wreszcie sposobności,
by na gesty swej miłości
dostać sygnał wzajemności
Ach!
Od tej pory zakochani
schadzek swych wyczekiwali.
Jeśli błąkasz się po parku…
…zerknij czasem na ławeczkę,
gdzie za ręce się trzymają
śliczna pani w kapeluszu z dużym rondem, piórkiem strusim
i dżentelmen ów wspomniany w swym cylindrze zakochanym.
Księżycowa Wróżka
Pośród nocy, pośród gwiazd
mknie karoca uskrzydlona
w konie białe zaprzężona…
Piękna! Ach!
Ref.
Już nadchodzi baśni czas.
Księżycowy rożek lśni,
srebrny blask niesie sny
i marzenia do spełnienia kiedyś tam…
W dyliżansie siedzi dama,
Księżycową Wróżką zwana.
W długą suknię jest odziana
z pyłu gwiazd.
Ref.
Już nadchodzi baśni czas.
Księżycowy rożek lśni,
srebrny blask niesie sny
i marzenia do spełnienia kiedyś tam…
Chmury szepczą, że nie sama
podróżuje w nocny czas.
U jej stóp kocur mruczy,
a dorożkarz piosnkę nuci,
gdy szybują pośród gwiazd…
Ref.
Już nadchodzi baśni czas.
Księżycowy rożek lśni,
srebrny blask niesie sny
i marzenia do spełnienia kiedyś tam…
Gwiazdy szepczą i plotkują,
że niebawem wylądują
na księżyca tarczy srebrnej.
Potem trochę poczarują
i pofruną znów przed siebie…
Ref.
Już nadchodzi baśni czas.
Księżycowy rożek lśni,
srebrny blask niesie sny
i marzenia do spełnienia kiedyś tam…
Nicpoń i dama, czyli rzecz o mezaliansie
Ci, co wszystkie plotki znają
dziwne rzeczy powiadają.
Elegantki i przekupki,
babki, mamy i ich córki,
dżentelmeni z cygarami
i lokaje pod muszkami
szepczą, plotą, powtarzają
tę historię niebywałą.
Skandal!
Skandal nad skandale!
Wstrząsnął miastem!
Wstrząsnął krajem!
Rzecz się stała niesłychana,
bowiem piękna, zacna dama
pokochała chuligana!
Dzień był słotny, mglisty, bury
wiatr porywisty skłębił chmury.
Skwery, place i podwórza
wyposażył deszcz w kałuże.
Strugi chłodne wnet spłukały
ciepło słońca z markiz białych,
co stragany z owocami
przed spiekotą osłaniały.
Kiedy zmrok spowił miasto,
bruk wilgotny w świetle zalśnił
gwiazd wyblakłych
i latarni o płomieniu dosyć marnym.
I to wówczas śliczna dama
pogubiła się w uliczkach,
o podobnych kamieniczkach.
Z parasolką, z manierami
szła przed siebie krokiem żwawym.
Choć niepewność nią targała
znać po sobie nic nie dała.
Jednak nicpoń wnet spostrzeże,
że piękność nie jest na spacerze.
I ochoczo dłonie zatarł,
skraść zamierzał klejnociki, koraliki, brylanciki.
Coś się jednak nagle stało,
gdy spojrzenie go spotkało
oczu wielkich, ufnych, pięknych,
co to zła nie widziały,
tylko dobro oglądały.
Tak historia się zaczęła
tej przemiany niespodzianej,
co wstrząsnęła całym krajem.
Ba! Wnet się o niej rozpisały
periodyki, miesięczniki,
tygodniki, kwartalniki.
Dziennikarze słów szukali,
by objaśnić prawdę znaną,
że miłość czyni cuda wielkie,
jeśli tylko jest prawdziwa,
szczera, czysta i szczęśliwa.
A ta właśnie taką była.
Mezaliansem ją nazwali,
ci co nigdy nie kochali.
Czasem trzeba serce skraść,
czasem trzeba serce dać,
by się ot tak dobrym stać…
Piosenka srebrzystego księżyca
Księżyc już lśni jak mały rogalik
i pierwsza gwiazdka mruga w oddali…
Pod parasolem gwiazd usypia cały las…
Już w leśnych norkach drzemią zwierzątka.
A wśród gałązek kwieciem zdobionych
wiatr do snu głaszcze zmęczone wrony.
Ref. Srebrzysty księżyc…
Cudny! Ach!
Osrebrzył blaskiem cały świat.
Skąpał w swym świetle
rzeki i wzgórza,
rozjaśnił skrzydła Anioła Stróża,
co nad dziecięcym czuwał snem…
Dziwna muzyka kwiatów dotyka
a potem leci w świat.
Nocna orkiestra koncert zaczyna
tańczy już balet z gwiazd.
Czarodziejskie śnią się sny,
gdy nadchodzi noc.
Pełno magii wokół nas
kiedy pora spać.
Ref. Srebrzysty księżyc…
Cudny! Ach!
Osrebrzył blaskiem cały świat.
Skąpał w swym świetle
rzeki i wzgórza,
rozjaśnił skrzydła Anioła Stróża,
co nad dziecięcym czuwał snem…
Już na niebie gwiazdy lśnią,
księżyc śmieje się.
Śpią już ptaki, dzieci śpią,
czarodzieje budzą się.
Na skraju lasu,
w ogrodzie różnym,
prześliczna wróżka uprawia czary…
Na bosych stópkach
po rosie pląsa,
a za nią kocur,
w muszce i z wąsem
nuci tę pieśń
Ref. Srebrzysty księżyc…
Cudny! Ach!
Osrebrzył blaskiem cały świat.
Skąpał w swym świetle
rzeki i wzgórza,
rozjaśnił skrzydła Anioła Stróża,
co nad dziecięcym czuwał snem…
x